AGA
Nasz nocleg w Balestrimo – opuszczonym mieście nie byłby
pełen emocji gdyby nie dzwony. Najpierw w okolicy 30 po a potem w okolicy równej
i jeszcze wybijał, która godzina mija. Horror – Monia spuentowała, że miasto
pewnie jest opuszczone, bo od 500 lat nikt nie potrafi wyłączyć drzemkę budzika
ustawionego na dzwonach. Żartów nie było końca od rana, bo opuszczone miasto,
na razie przedstawiało się przed nami jak każde inne Włoskie miasteczko, więc
obawialiśmy się, że przed naszym przyjazdem zdemontowali całą atrakcje.
Parking w miasteczku (nie do końca opuszczonym) nad ranem
Po
śniadaniu niezniechęceni wyruszyliśmy na poszukiwanie opuszczonego [zakazanego
jak mówi Jan] miasta. Ruiny miasteczka wyłoniły się wreszcie przed nami.
Rozochoceni widokiem żwawo poszliśmy w stronę przygody. Niestety przygoda
szybko się skończyła, bo wyrosły przed nami dwie potężne bramy, a jedna nawet z
kamerką i napisem prywatne. A co tam, nas bramy nie odstraszą. Weszliśmy na
teren Balestrimo bramką, w której była szpara. Niektórzy ledwo przeszli, ale to
miał być dopiero początek, a okazało się, że musimy się wracać, ponieważ stoimy
na pierwszym piętrze budynków i nie ma możliwości bezpiecznego zejścia w dół.
Opuszczone miasteczko
Kolejna decyzja - próbujemy forsować miasteczko z drugiej strony. Znów była
brama tyle, że dużo łatwiej było ją przejść. Tutaj jednak drużyna podzieliła
się na dwie grupy. Bartek, Adźka i Monia – rządni przygody wkroczyli na teren
miasteczka. Jan, ja i Mati – przyjęli postawę uszanowania prawa własności.
Siedząc przy bramie zastanawialiśmy się czy pozostali zostali oskalpowani, albo
czy nie wpadli do jakiejś czeluści. No ale przygoda to przygoda. W końcu ujrzeliśmy ich kroczących
nerwowym krokiem w naszym kierunku. Okazało się, że Bartek wypatrzył jak ktoś
wjeżdżał samochodem na teren Balestrimo. Z opowiadań dowiedzieliśmy się, że
miasteczko jest mocno zniszczone i splądrowane. Szkoda, że stało się dobrem
prywatnym.
Wróciliśmy trochę zniesmaczeni do samochodu, spakowaliśmy się i
ruszyliśmy w stronę granicy Włoch z Francją. Ta część podróży była
administrowana przez Monię i Matiego. Zaplanowali wizytę w Monako i Nicei.
Droga przebiegła bardzo sprawnie choć była bardzo kręta. Monako to miasto
państwo, które wyrosło przed nami między górami. Na miejscu mieliśmy ogromne
problemy z zaparkowaniem. Przede wszystkim byliśmy za wysocy dla wszystkich
parkingów, które udało się nam ujrzeć. Wreszcie miejsce zostało znalezione, a wykupiona
strefa jak się okazało zahaczała kolejny dzień. Bez obaw zostawiliśmy samochód,
byliśmy przekonani, że na tle otaczających nas samochodów wyglądamy biednie i
nikt nawet nie pomyśli, żeby nas okraść.
Najpierw podziwialiśmy jachty mniejsze
i większe, a niektórzy też rzeźby, które były umieszczone w różnych punktach.
Trzeba przyznać, że czuć duże pieniądze w Monako.
Niektórzy z nas czuli się
biedniej niż zwykle. Jednak trudno powiedzieć, żeby to miejsce miało dusze.
Wszystko jest odnowione i wygląda jakby zostało wybudowane dzień wcześniej.
Zobaczyliśmy zamek i piękną panoramę morza i miasta. Przechodziliśmy obok
pięknego monumentalnego muzeum przy którym stała żółta łódź podwodna.
Co jakiś czas można było spotkać policjanta, który był
gotowy do udzielenia pomocy i wskazówek turystom co bardzo nam się spodobało. W
Monako rozsiane też są perfekcyjnie zaprojektowane ogrody, szkoda tylko, że nie
wolno wchodzić na trawę.
Mieliśmy dylemat co robić dalej ale zdecydowaliśmy się
jechać dalej do Nicei, która jest bardzo blisko Monako. Nicea jest potężnym
miastem, ale do zwiedzenia było niewiele miejsc. Punktem obowiązkowym miała być
kolacja. Zaparkowaliśmy samochód i wyruszyliśmy na miasto. Życie nocne w tym
mieście jest bardzo bogate. Byliśmy na placu, nad którym górowały podświetlane
figury i potężna fontanna.
Plac Sprawiedliwości to kolejny punkt
wyprawy i tutaj jedliśmy. Kiedy zaczęliśmy czytać menu, by zorientować się w
cenach i możliwościach podeszła do nas Pani, która twierdziła, że mówi po
angielsku i zaczęła nam wyjaśniać menu. Była bardzo miła, ale nic nie
zrozumieliśmy. Została okrzyknięta mistrzynią frenglish. Zamówiliśmy napoje
chłodzące, wino domowe, lasagne z kozim serem i szpinakiem, zestaw z grilla, i
dwa makarony.
Jakość posiłków była nierówna ale nie było dramatu.
Stwierdziliśmy, że jest dość późno i musimy jeszcze zobaczyć promenadę i
panoramę….
Na kamienistej plaży było pełno imprezujących grup młodzieży. Prawie
jak w przestrzeni grillowej na miasteczku studenckim AGH. Niestety z każdym
krokiem coraz bardziej odczuwaliśmy ciężar posiłku i potrzebę WC. Mimo to
poszliśmy w stronę schodów prowadzących na Wzgórze Zamkowe, z którego mieliśmy
zobaczyć piękny widok. Niestety brama była zamknięta.
Trochę przyłamani
skoncentrowaliśmy się na misji toaleta. Zdecydowaliśmy, że wracamy do
restauracji, w której jedliśmy. Na szczęście Pani kelnerka nas pamiętała i
pozwoliła skorzystać z toalety. Potem jeszcze zrobiliśmy małe zakupy i
wróciliśmy do samochodu. Kolejny cel podróży to jezioro św. Krzyża. Po drodze
polujemy na stację paliw, toaletę i prysznic. 50 km przed punktem docelowym
zatrzymaliśmy się żeby się wyspać i umyć.
Staliśmy się mistrzami wypakowywania samochodu i przygotowywania go do spania.
Bardzo sprawnie zrobiliśmy wszystko co potrzeba i nawet nie rozwaliliśmy się na
pół stacji. I poszliśmy szybko spać, bo kolejny dzień zapowiadał się
ekscytująco.